Zaraz za lękiem kryje się prawdziwe doświadczanie życia...
Kiedy ostatni raz czułeś, że doświadczałeś życia? Jeśli
będziesz ze sobą szczery, może okazać się, że tak na prawdę...nigdy lub tak
dawno temu, że już prawie zapomniałeś, co to właściwie oznacza, jak to smakuje.
Co sprawia, że zatracamy zdolność, chęć, odwagę do tego,
aby prawdziwie dotykać chwili, aby czuć każdą komórką i każdym zmysłem, że
żyjemy? Co sprawia, że w pewnym momencie, zaczynamy bać się żyć? Lęk przed
odrzuceniem? Lęk przed byciem odizolowanym, wykluczonym, osamotnionym? Lęk
przed odsłonięciem się, byciem wystawionym na ciosy, byciem wrażliwym? Lęk
przed śmiercią?
Podobno lęk przed śmiercią jest tak na prawdę lękiem przed
życiem, a prowadzenie bezpiecznego życia, to czekanie na bezpieczną śmierć. Nie
mogę się z tym nie zgodzić, ponieważ sama pamiętam jak bałam się żyć, jak
trudno było mi wykonać kolejny krok. Jak trudno było mi powiedzieć, czego
pragnę, jak często przekraczałam swoje własne granice, oraz jak pozwalałam je
przekraczać, z lęku przed byciem wykluczoną. Lęk paraliżował mnie, spinał moje
ciało, oraz prowadził w ciemne rejony, w których krzywdziłam samą siebie.
Przynależność do grupy jest jedną z naszych podstawowych
potrzeb, a izolacja i osamotnienie, jednymi z naszych największych lęków. Być
może z tego lęku właśnie wynika fakt, że nie jesteśmy szczerzy i prawdziwi ze sobą,
zakładamy maski, które nosimy tak długo, że mylimy je z tym, kim na prawdę
jesteśmy. W pewnym momencie stajemy się wytworem oczekiwań i opinii innych na
nasz temat, aż w końcu sami nie wiemy, kim tak naprawdę jesteśmy. Kim jesteśmy
bez tych wszystkich masek, bez wszystkich ról, które odgrywamy, bez wierzeń i
przekonań, które tak chętnie przywłaszczyliśmy i wzięliśmy za swoje, bez
wcześniejszego ich kwestionowania? Czego tak na prawdę pragniemy?
Lęk przed odrzuceniem i wyizolowaniem, oraz potrzeba
aprobaty sprawia, że nie podążamy za naszymi pragnieniami i
podejmujemy działania, które nie służą naszemu rozwojowi, naszemu najwyższemu
dobru. Robimy rzeczy, które wydaje nam się, że musimy robić i nie czujemy prawdziwej
radości życia. Robimy rzeczy, które spotykają się z aprobatą osób, na których
nam zależy, lub od których jesteśmy zależni, wmawiając sobie, że my sami tego
właśnie chcemy, co po pewnym czasie pozostawia w nas pustkę, którą chcemy zapełnić, rozpraszając
się na wszelkie możliwe sposoby, a to doprowadza nas do
zagubienia. Nie wiemy czego chcemy, nie wiemy czego nie chcemy, nie wiemy co
lubimy, a czego nie lubimy, nie wiemy co zrobić dalej ze swoim życiem...
Nie podążanie za naszym wewnętrznym przewodnictwem,
doprowadza nas do różnego rodzaju kryzysu w życiu, który ma za zadanie
wstrząsnąć nami na tyle, abyśmy się obudzili i powrócili na swoją ścieżkę.
Tak też było u mnie. W moim przypadku tym
kryzysem było zachorowanie na wirusowe zapalenie wątroby typu B. Był to punkt
zwrotny w moim życiu, który obudził mnie do tego, aby podążać za tym, czego
pragnę, zamiast walczyć z tym, czego nie chcę. Choroba stała się katalizatorem
do mojego wzrostu, przyspieszyła cały proces wewnętrznych podróży, oraz mój
rozwój emocjonalny i duchowy. Cieszę się, że miałam już za sobą kilka lat
praktyki, gdy dowiedziałam się o mojej chorobie, ponieważ joga dała mi
narzędzia i możliwość stopniowego obudzenia się oraz do obserwowania tego co jest, takim jakie to jest.
Joga była moją inspiracją do
wyłamania się z ram, do podążania własną drogą, do tworzenia czegoś nowego. Natomiast choroba wręcz zmusiła mnie do ponownego wsłuchania się w mój wewnętrzny kompas,
do ufania sobie. Bez niej nie stałabym się tym, kim jestem teraz.
Gdy pojawia się kryzys, taki jak choroba, priorytety natychmiast ulegają zmianie. Jeśli uda nam się przejść przez pierwszy
moment przytłoczenia, poczucia zagrożenia, poczucia bycia ofiarą, możemy
zrozumieć, że ten kryzys pojawił się jako nasz nauczyciel.
Gdy pierwszy szok minął, w kolejnych latach mojej choroby wchodziłam
głębiej w mój wewnętrzny świat. Medytacja wyszła na pierwszy plan. Wtedy też
zapoznałam się z tzw. pracą z cieniem, czyli uświadamianiem sobie
tych części mnie, które dawno przed sobą ukryłam, odrzuciłam, których się
wypierałam, których nie akceptowałam, o których nawet nie wiedziałam, że istnieją, oraz ich stopniowa integracja. Kolejne
"ciemne" aspekty mojej osobowości, wychodziły "światło
dzienne". Stałam się ciekawa siebie samej. Zaczęłam siebie poznawać, kim jestem, jakie mam wgrane programy, co we mnie jest programem, a co jest mną. Dzięki temu poznałam moje wzorce myślowe,
które doprowadziły mnie do połączenia się z moją chorobą. Wciąż jeszcze
dochodzę do pełniejszego poznania jej źródła, jednak moja świadomość tego,
dlaczego się pojawiła, oraz dlaczego mój kryzys zamanifestował się w ten właśnie sposób, jest obecnie znacznie większa.
Dzięki chorobie stałam się lepszą wersją
siebie, która jest bardziej kochająca, łagodniejsza, mniej oceniająca i
krytykująca. Dzięki chorobie zmieniłam swoją dietę, zaczęłam regularnie
oczyszczać swój organizm, zdobyłam wiedzę na temat zdrowia fizycznego, emocjonalnego
i psychicznego, oraz tego, jak te trzy aspekty są ściśle ze sobą powiązane.
Pole moich zainteresowań poszerzyło się tak, jak nigdy bym nie przypuszczała.
Wróciłam do bycia "małym naukowcem", sprawdzając różne dane,
kwestionując to, co mainstreamowa medycyna ma do powiedzenia, oraz kwestionując
moje własne przekonania. Sprawdzając wszystko na sobie. Zaczęłam być bardziej
współczująca w stosunku do siebie. Zaczęłam dbać o to, jak się czuję. Wcześniej krzywdziłam siebie na wiele sposobów nie
dbając lub nie zauważając tego, jak się czuję. Zrozumiałam, że tylko ja mogę
siebie uleczyć. Zaczęłam pokonywać moje lęki. I wreszcie zrozumiałam, znane
powiedzenie: "The only way out is in."
Na swojej drodze poznałam (często nie osobiście,
jedynie online) wielu wspaniałych mądrych ludzi. Ludzi, którzy idą swoją własną
drogą. I zauważyłam, że wszyscy oni mają ze sobą coś wspólnego, a mianowicie,
są prawdziwi, prawdziwie osadzeni w sobie, ich oczy są stabilne (nie rozbiegane jak u większości ludzi). Są
mocni, wiedzą, że mogą na sobie polegać, ufają swojemu osądowi, nie martwiąc
się za nadto osądami innych. Ich głos wypływa z serca. Wiedzą czego chcą i
dlaczego tego chcą. Nie boją się podążać za swoimi pragnieniami, za swoim
powołaniem. Prawdziwi ludzie inspirują mnie najbardziej. Bycie prawdziwą,
autentyczną, mocno osadzoną w sobie, znającą siebie, jest jedną z moich aspiracji.
Ostatnio miałam niewypowiedzianą przyjemność poznać dwie takie prawdziwe osoby, szamańskie dusze, wcielona boska
męskość i boska kobiecość. Sama ich obecność, samo ich bycie przy mnie przez
krótki czas podczas jednego z rytuałów, sprawiło, że otworzyło się moje serce. Było to transformujące spotkanie, które pomogło mi
przezwyciężyć mój lęk przed nieznanym. Ceremonie w których wzięłam udział,
były dla mnie "celem", który chciałam osiągnąć "jak będę gotowa" -
czyli nigdy :) Jednak, zachęta tej wspaniałej dwójki sprawiła, że rzuciłam się
w nieznane, puściłam kontrolę i poddałam się ich prowadzeniu.
Pokonałam swój
lęk. Co sprawiło, że wyłoniłam się po drugiej stronie strachu (mocniejsza), dotknięta do
głębi, czująca życie pulsujące we mnie. Było to jak dotąd jedno z
najwspanialszych doświadczeń samego Życia, dzięki któremu między innymi
doceniłam znaczenie i wagę rytuałów (ale o tym może w innym wpisie).
Dzięki temu doświadczeniu poczułam,
że zaraz za lękiem kryje się prawdziwe życie.
To zdarzenie zmieniło trajektorię mojego życia. Od tej pory nic już nie pozostało takie samo.
Kiedy tak na prawdę czułeś/czułaś że żyjesz,
że doświadczasz życia? Może byłeś przy czyichś narodzinach, może sama wydałaś
nowe życie na ten świat. Może byliście przy kimś w chwili jego śmierci, może
prawdziwie przeżyliście żałobę po odejściu kogoś bliskiego. Może czuliście
momenty, kiedy byliście naprawdę szczęśliwi, kiedy płakaliście ze szczęścia.
Może czułaś głębokie połączenie z innymi ludźmi. Może ten jeden raz pozwoliłeś siebie zobaczyć prawdziwego, otwartego i wrażliwego. Czujemy, że żyjemy w
sytuacjach, w których pozwalamy sobie naprawdę odczuwać, kiedy dajemy się spenetrować istniejącemu doświadczeniu.
Dla mnie doświadczanie życia wiąże się ze
staniem się bezbronną i wrażliwą na tyle, aby pozwolić życiu wpływać na mnie, uderzać
mnie, bez chęci "dawkowania" sobie tego, co się pojawia.
Aby doświadczać życia musimy być odważni.
Musimy być wrażliwi. Musimy zaufać sobie.
Przyjrzyj się sobie przez chwilę i zauważ: Co
jest żywe w tobie teraz? Czy żyjesz, czy lunatykujesz przez życie?
Życzę sobie i wam doświadczania życia w pełni
:)
Love,
JMK
Bardzo budujący artykuł zwłaszcza dla ludzi będących w podobnej sytuacji.
OdpowiedzUsuń