Medycyna życia
Przez wiele lat mojego życia byłam odcięta od odczuwania emocji. To był mój sposób radzenia sobie z życiem. Przez lata nie zdawałam sobie sprawy z tego, że jestem bardzo wrażliwa. Wrażliwa jako osoba ale też wrażliwa na odbierane bodźce z zewnątrz. Czasem miałam wrażenie jakby moje zmysły były wyostrzone, co powodowało przeładowanie mojego systemu. Dlatego aby chronić się przed napływającymi informacjami z zewnątrz, musiałam się "wyłączyć", "przytępić" zmysły.
Poczucie przytłoczenia
jakie często czułam, gdy byłam dzieckiem oraz nastolatką powodowało u mnie
spiralę negatywności, poczucia bycia w potrzasku i niemoc, a to prowadziło to
buntu, który objawiał się agresją, gniewem i frustracją.
Mój mechanizm
radzenia sobie ze stresem polegał na odcięciu się od emocji, które uwydatniały moją wrażliwość oraz pogłębiały moje poczucie bycia ofiarą. Tymi emocjami były: smutek, bezsilność,
żal, zranienie.
Mechanizmem obronnym stało się również dla mnie tzw."deflection', czyli defleksja - odchylenie, zmiana kierunku, odwracanie kota ogonem. Nie byłam w stanie znieść więcej krytyki, braku wsparcia i zrozumienia, a jednocześnie nie umiałam przyjąć gestów miłości, ponieważ ich nawet nie dostrzegałam, bo byłam tak nastawiona na negatywny odbiór, że umykały mojej uwadze lub panicznie się ich bałam. Nie umiałam wyrażać siebie i swoich potrzeb wprost, ponieważ moje potrzeby raczej nie były zaspokajane przez moich bliskich. Co doprowadziło mnie do poczucia osamotnienia, braku zaufania do bliskości oraz przesadnej niezależności. Nie chciałam być zależna od nikogo, ponieważ nie ufałam, że ktoś będzie chciał mojego dobra i przez to spotkać moje potrzeby.
Mechanizmem obronnym stało się również dla mnie tzw."deflection', czyli defleksja - odchylenie, zmiana kierunku, odwracanie kota ogonem. Nie byłam w stanie znieść więcej krytyki, braku wsparcia i zrozumienia, a jednocześnie nie umiałam przyjąć gestów miłości, ponieważ ich nawet nie dostrzegałam, bo byłam tak nastawiona na negatywny odbiór, że umykały mojej uwadze lub panicznie się ich bałam. Nie umiałam wyrażać siebie i swoich potrzeb wprost, ponieważ moje potrzeby raczej nie były zaspokajane przez moich bliskich. Co doprowadziło mnie do poczucia osamotnienia, braku zaufania do bliskości oraz przesadnej niezależności. Nie chciałam być zależna od nikogo, ponieważ nie ufałam, że ktoś będzie chciał mojego dobra i przez to spotkać moje potrzeby.
Przez lata uciekałam przed sobą i swoimi potrzebami. Uciekałam przed
sobą i jednocześnie siebie goniłam. Sama nie dawałam sobie wytchnienia,
krzywdziłam siebie za swoje potrzeby. Byłam czasem okrutna dla samej siebie,
byłam swoim wrogiem, do momentu aż się rozchorowałam. Choroba stała się rozwiązaniem. Choroba zapoczątkowała moje uzdrawianie, zwłaszcza na poziomie emocjonalnym. Wtedy dopiero zaczęła się prawdziwa praca. Wtedy zaczęłam wracać do
swojego źródła, przestałam być swoim wrogiem i zaczęłam się sobą interesować. Zwróciłam się w stronę miłości własnej, ponieważ uświadomiłam sobie, że im więcej zła widzimy, czujemy w sobie, tym bardziej musimy siebie kochać. Zrozumiałam, że szczęście i uzdrawianie
nie polega na walce z tym, co jest, ale na zwróceniu się z stronę tego, czego
pragnę. Moja zbroja stała się bardziej miękka i cieńsza. Dziś już nie muszę się tak bronić, bo wiem, że opiekuję się sobą. Wiem, że jestem ze sobą
bezpieczna.
Nie mam pretensji do
nikogo i niczego w moim życiu, ponieważ wszystkie doświadczenia sprawiły, że
jestem w miejscu w którym jestem teraz, czyli żyję w zgodzie ze sobą - no, przynajmniej przez
większość czasu ;) Tak na prawdę uwielbiam swoje życie od mojego pierwszego świadomego wspomnienia, aż do dziś. To, że coś jest trudne w życiu, nie znaczy, że nie jest jednocześnie piękne. A piękne i wesołe wspomnienia dają mi przyjemne uczucie ciepła w środku, do którego uwielbiam powracać :)
Moja ciekawość siebie i życia sprawiła, że pozwalam sobie na
rozwijanie się w tych kierunkach, które mnie interesują, poznaję siebie każdego
dnia i tworzę swoją rzeczywistość w sposób jaki chcę. I nie mam w związku z tym wyrzutów sumienia, ani poczucia bycia egoistką. Wręcz odwrotnie! Dzięki temu, ze jestem dla siebie ważna, inni ludzie stali się dla mnie ważniejsi niż kiedyś. Zależy mi na zdrowej relacji ze sobą i na zdrowych relacjach z innymi.
Moje życie prowadzi
mnie do ciągłych poszukiwań, do zadawania wielkich pytań, do eksplorowania
siebie i wszechświata. Joga, medytacja, shadow work, są jakby rdzeniem mojej
praktyki duchowej. Jednak na pewnym etapie mojego
rozwoju zaczęła mnie wzywać praca ze świętymi roślinami. Nagle serce
Amazonii zaczęło mnie wołać. Krok w tą stronę jest dla mnie naturalnym kolejnym krokiem na mojej ścieżce.
To moja wątroba właściwie zaprowadziła mnie w nowe miejsca, ponieważ to dzięki niej szukałam uzdrawiania. Na początku wydawało mi się, że potrzebuję uzdrowienia na poziomie fizycznym ale jak tylko zaczęłam ze sobą pracować, okazało się, że choroba sięga znacznie głębiej. I tu zaczął się proces oczyszczania na wszystkich poziomach. Zaczęłam oczyszczać emocje, negatywne przekonania, ciało.
Pierwszą ceremonią w
jakiej wzięłam udział, była ceremonia Kambo. Kambo
to tradycyjna medycyna stosowana przez wiele plemion w północno-zachodniej
części dżungli amazońskiej. Mówią, że to żaba zaczyna ciebie wzywać. Tak też
było u mnie. Żaba wzywała mnie aż dwa lata! Albo - opierałam się jej
nawoływaniom przez dwa lata :) Kambo jest czymś w rodzaju zaczęcia od nowa, na świeżo. Czyli tak jakby kasuje w tobie to, co już ci nie służy i
daje miejsce na nowe. Kończy jeden rozdział twojego życia i zaczyna
nowy. To był moment przełomowy w moim życiu. Pełne zaufanie dla starej
medycyny, poddanie się i puszczenie kontroli. Kambo oczyściło moje ciało i moją duszę. Nigdy nie zapomnę mojej pierwszej ceremonii...
Ceremonie Kambo są
bardzo oczyszczające. Jest to ciężka praca na poziomie fizycznym,
emocjonalnym i psychicznym. Umożliwia piękną integrację na tych wszystkich
poziomach.
Po dwóch latach od
mojej pierwszej ceremonii Kambo, głośno zawołała mnie do siebie między innymi Ayahuasca. Czyli medycyna,
która była w mojej świadomości już od 10 lat. Od momentu, kiedy dowiedziałam
się o jej istnieniu, czułam, że kiedyś poddam się jej mądrości i uzdrawiającej
mocy.
Aya, jest dla mnie najmądrzejszym nauczycielem. Jednocześnie jest
najbardziej wymagającym nauczycielem. Nie pozwoli sobie na jakiekolwiek uniki z
twojej strony, a zagrywki ego zniszczy w zarodku. Jej moc polega na miłości,
na świadomości, na połączeniu.
Gdy po raz pierwszy wybrałam się na ceremonię,
siedząc w kręgu mądrych i wspaniałych osób, pamiętam jak zastanawiałam się: "Co
ja tu robię?! A więc to już jest ten moment, nie ma odwrotu." I z drugiej
strony pomyślałam: "Oczywiście, że jest możliwość zrezygnowania, bo zawsze
mam wybór!". Ale jak tylko o tym pomyślałam, cała moja osoba powiedziała mi, że
to byłaby najgorsza decyzja w moim życiu, oraz że będę jej żałować już zawsze. Więc zostałam. I za to jestem sobie bardzo wdzięczna.
Mimo lęku - lęku przed spotkaniem się ze sobą! - czułam,
że to jest ten czas, ten moment, że jestem na takim etapie swojego życia i
swojego rozwoju, że jest mi to najbardziej teraz potrzebne.
Ceremonie Ayahuaski
były dla mnie jak dotąd najmocniejszymi podróżami w głąb siebie.
Podczas tej intensywnej pracy z medycyną czułam, że to
jest właśnie prawdziwe doświadczanie życia.
Czułam, że jestem naprawdę obecna, całkowicie zanurzona w
życiu, w teraźniejszości.
Moje zmysły były
wyostrzone a świadomość znacznie poszerzona. Moje filtry złożone z negatywnych
i ograniczających przekonań oraz wierzeń, zdjęte. Te ceremonie były jednocześnie
najtrudniejszymi jak i najpiękniejszymi doświadczeniami w moim życiu.
Aya stawia ciebie twarzą w twarz ze sobą, trzyma cię za
barki i każe patrzeć na wszystko, co stworzyłeś, na to, kim jesteś, na swoje
lęki i pragnienia. Rozlicza cię z każdej myśli, jaką kiedykolwiek pomyślałeś. W tym momencie nie masz szans aby uciec przed sobą, co jest
możliwe w trakcie medytacji, czy jakiegokolwiek procesu jaki robisz ze sobą nie będąc pod wpływem tej medycyny. Im bardziej się bronisz, walczysz lub
chcesz uciec, tym trudniejsza będzie twoja podróż. Na jednej z ceremonii mocno
walczyłam z tym co jest i w głowie rozbrzmiewało mi jedno zdanie:
"Aya cię nie opuści, dopóki ty nie odpuścisz." Oraz: "Puść! Kiedy chcesz puścić? Dopiero jak będziesz umierać?! Puść!" Słowo "Puść"
nabrało zupełnie nowego znaczenia, było wręcz namacalne, fizyczne. Każda ceremonia w jakiej brałam udział wyglądała inaczej. Jedyne co ja mogłam zrobić, to poddać się, nie mieć oczekiwań i nie opierać się.
Świadomość jaką uzyskałam dzięki tym wszystkim ceremoniom,
jest nie do przecenienia. Integracja jaka się zadziała pomogła mi pogodzić się z przeszłością, ze sobą, z innymi. Czuję jakby lata praktyk medytacyjnych zostały
wykonane podczas jednej ceremonii.
Praca z medycyną jest bardzo ciężka, bardzo
wymagająca, i być może nie jest odpowiednia dla każdego. U mnie cała moja 15
letnia praktyka jogi przygotowywała mnie do tych właśnie ceremonii, wszystkie
procesy, cała praca z cieniem jaką zrobiłam, praca z ciałem, medytacje, to wszystko
oczyściło mnie na tyle, że w trakcie ceremonii mogłam wejść głębiej, zamiast
radzić sobie z bardziej powierzchownymi rzeczami. Dlatego przygotowanie się do
ceremonii uważam za bardzo istotne. Lata lub miesiące oczyszczania ciała,
emocji i umysłu przed przystąpieniem do ceremonii, są według mnie bardzo ważne. Jest to dla mnie też wyraz
szacunku dla Ducha Ayahuaski, który jest tu po to aby nam pomóc, asystować w
naszym rozwoju. Na pewno nie odważyłabym się pójść na ceremonię "z
ulicy" bez wcześniejszego przygotowania, lekceważąc powagę całej
ceremonii i medycyny.
Praca nad sobą nie jest
czymś łatwym, czymś co każdy chce robić. Znacznie łatwiej jest żyć w
ignorancji, uciekając od tego, co w nas siedzi, prowadząc bardziej powierzchowne
życie. Żyć w świecie materialnym koncentrując się na pracy, rachunkach do
opłacenia, sprzątaniu, zmywaniu, praniu, kupowaniu, oglądaniu tv, to dla mnie
nie doświadczanie życia, a bardziej lunatykowanie przez życie.
Wiem, że niewiele osób myśli podobnie, wiem, że dla wielu
osób to, co robię, czym się interesuję, co mówię, nie jest "normalne", a wręcz jest niebezpieczne, groźne. Dla mnie jednak niebezpieczne i groźne jest prowadzenie
czysto materialnego życia. Bycie konsumentem, zamiast twórcą życia.
Na przykład niebezpieczne i szkodliwe jest dla mnie
podejście typu: Jeśli zachoruję, to:
1. Nie zastanawiam się co mnie doprowadziło do tego.
2. Szukam rozwiązania jedynie na poziomie fizycznym: czyli
szukam pigułki na moje dolegliwości.
3. Nie wchodząc głębiej we własne schorzenia lub chorobę
oddaję jej swoją moc, stając się ofiarą.
Dla mnie niebezpieczne
i niezdrowe jest prowadzenie życia w biegu, pracowanie po 10 godzin dziennie,
brak zdrowego relaksu, zajadanie problemów, zamiast zwrócenie się do głębszych,
ukrytych emocji, które chcemy właśnie "zajeść'.
Dla mnie niebezpieczne i
niezdrowe jest codzienne oglądanie telewizji, zwłaszcza oglądanie wiadomości.
Dla mnie
niebezpieczne i niezdrowe jest trwanie w nieszczęśliwym związku lub w pracy,
której się nienawidzi, nie zwracanie uwagi na własne potrzeby, robienie czegoś
wbrew sobie, nie robienie tego, czego się pragnie, nie wspominając już o tak mocnym odcięciu się od siebie, że doprowadzasz do sytuacji, w której już nawet nie wiesz, czego pragniesz.
Niezdrowe jest dla mnie nie zastanawianie się nad sobą, swoimi potrzebami,
pragnieniami, myślami, emocjami, uczuciami, marzeniami, niechęciami, lękami,
uzależnieniami itp... Wiem, że brak czasu, za dużo obowiązków i życie w biegu, ma (na poziomie podświadomym oczywiście) ustrzec nas przed bólem,
cierpieniem i tym, co niechciane. Jednak nie da się uciekać w nieskończoność.
Oczywiście spojrzenie sobie w oczy wymaga odwagi, ale po drugiej stronie strachu odnajdziesz prawdziwy dar życia.
Oczywiście spojrzenie sobie w oczy wymaga odwagi, ale po drugiej stronie strachu odnajdziesz prawdziwy dar życia.
Wierzę, że wszystko co robimy w życiu, robimy po to aby uniknąć bólu i zbliżać się do tego, co sprawi, że będziemy czuli się lepiej. Wszyscy chcemy radości i szczęścia w życiu ale nie wszyscy podążamy w tym właśnie kierunku... z obawy przed osamotnieniem, porzuceniem, utratą kontaktu, z lęku.
Boimy się bólu, bo boimy się cierpienia, ale ból nie
powoduje cierpienia. Tylko zamknięte serce powoduje cierpienie. Gdy mamy
otwarte serce czujemy życie i wszystkie jego kolory, wszystkie emocje... w tym
również ból. Gdy mamy zamknięte serce pozbawiamy siebie prawdziwego odczuwania życia. Aby siebie kochać trzeba być ze sobą i ze swoimi emocjami, tymi
bolesnymi również.
Tym jest dla mnie właśnie medycyna życia - uzdrawianie
życia życiem :)
JMK
<3
OdpowiedzUsuńDruid tu ;)
Usuń